50. „Labirynt na ciebie poluje” — Rainer Wekwerth | Średnio udane polowanie

50. „Labirynt na ciebie poluje” — Rainer Wekwerth | Średnio udane polowanie


Tytuł: Labirynt na ciebie poluje
Tytuł oryginalny: Das Labyrinth jagt dich
Autor: Rainer Wekwerth
Tłumaczenie: Aldona Zalewska
Seria: Labirynttom: 2
Wydawnictwo: YA!
Liczba stron: 416
Moja ocena: 6,5/10

Piątka ocalałych nastolatków, którzy przemierzają tajemniczy labirynt światów, by móc odzyskać wolność i ocalić własne życie. Żeby ktoś się wydostał z labiryntu, ktoś inny musi w nim zostać. Podejmując się nieludzkich wyzwań i prób, docierają do krain, jakich wcześniej nie widzieli, albo takich, które nazbyt przypominają im rodzinne strony. Zostają sam na sam z prześladującą ich przeszłością, własnymi lękami i koszmarami. Kto z nich ocaleje i dotrze do końca piekielnego labiryntu?
(opis z LC)

Tak. Na to czekałam. Wreszcie pojawił się szumnie zapowiadany labirynt! Szkoda tylko, że na krótko... Powiedzcie mi, jaki sens jest w nazywaniu całej trylogii labiryntem, skoro pojawia się nawet nie w pierwszej części, wyłącznie na pewien czas i nie on sam jest najważniejszy? A może to tylko metafora, może cała wędrówka bohaterów między światami ma w (bardzo) zawoalowany sposób przypominać gubienie się i odnajdywanie w pułapce? No nie wiem.

Wcześniej chyba aż tak mnie to nie uderzyło, ale autor trochę przesadza z mową niezależną, a właściwie… myślą. Co chwilę odbywa się takie komentowanie rzeczywistości w stylu „Gdzie jestem? — pomyślał” albo „Gdybyś wiedział, co do ciebie czuję… — pomyślała”. Pewnie teraz nie wydaje się to szczególnie odstające, mimo wszystko w tekście wygląda to trochę inaczej. Nie mówię, że nie powinno się takiego zabiegu stosować, ale w takim nagromadzeniu daje on dziwny, sztuczny efekt. W recenzji pierwszej części pisałam, że nawet podobał mi się język autora. Teraz z kolei nazwałabym go raczej prostym i niewymagającym, co jednak pozwala w całości skupić się na wydarzeniach.

Jeśli chodzi o kreację bohaterów: jeden z nich zaczął się inaczej zachowywać i jak wcześniej byłam doń nastawiona neutralnie, teraz mnie denerwował. Co do innych postaci: zaczynamy się coraz więcej o nich dowiadywać, jednak nadal mam poczucie, że brakuje jakiegoś głębszego rysu psychologicznego. Rozumiem, że autor stara się jednocześnie utrzymać atmosferę tajemnicy, tak, żebyśmy niczego się nie domyślili, niczego nie byli pewni. Tak czy siak, nie ma to znaczenia, bo daje nam tylko strzępki informacji, które mogłyby coś znaczyć i wyjaśnić przyczynę opisanych wydarzeń. Szkoda, że tak mało, bo w gruncie rzeczy znowu, tak jak w poprzednim tomie, trudno nawet snuć przypuszczenia, do czego dąży fabuła. Bohaterowie robią w sumie to samo co wcześniej: idą przed siebie, próbując — na próżno — zrozumieć otaczającą ich rzeczywistość. Chociaż muszę przyznać, że zaczęłam już coś podejrzewać. Na szczęście została już tylko końcowa część trylogii i oczekuję od niej szerokich wyjaśnień.

Labirynt na ciebie poluje nie jest ani gorszy, ani lepszy od swojego poprzednika. Wygląda na to, że na ostateczną ocenę cyklu muszę poczekać do samego końca, bo póki co trudno mi jednoznacznie powiedzieć, czy mi się podoba, czy nie.

1. Przebudzenie labiryntu | 2. Labirynt na ciebie poluje | 3. Bezlitosny labirynt

Wyzwania:
– Czytam fantastykę
– Czytam YA
49. „Moriarty” — Anthony Horowitz | Londyn znowu spotyka zło

49. „Moriarty” — Anthony Horowitz | Londyn znowu spotyka zło


Tytuł: Moriarty
Tytuł oryginalny: Moriarty
Autor: Anthony Horowitz
Tłumaczenie: Maciej Szymański
Seria: Sherlock Holmes; tom: 2
Wydawnictwo: Rebis
Liczba stron: 288
Moja ocena: 9/10

Stało się! W pamiętnym starciu nad wodospadem Reichenbach przepadli Sherlock Holmes i jego arcywróg, profesor James Moriarty. Policjanci ze Scotland Yardu opłakują największego z detektywów, a przestępcza brać Londynu tęskni za swym hersztem - zwłaszcza że na horyzoncie pojawia się nowa, brutalna siła zza oceanu, gotowa przejąć kontrolę nad półświatkiem: gang Clarence’a Devereux. Śledczy Frederick Chase z Agencji Detektywistycznej Pinkertona, który podąża jego tropem, znajduje sprzymierzeńca w osobie inspektora Athelneya Jonesa, gorliwego naśladowcy samego Holmesa. Wkrótce jednak zaczną ginąć ludzie, a gra pozorów, w którą uwikłają się bohaterowie, doprowadzi ich do zaskakującego finału.
(opis z LC)

Zdążyłam już zapomnieć, co tak bardzo spodobało mi się przy Domu jedwabnym, zwłaszcza, że zwykle nie przypadają mi do gustu takie branie na warsztat dawnych klasyków. Na szczęście udało mi się zdobyć Moriarty’ego i po raz kolejny cieszyć się wspaniałą lekturą. Powiedziałabym wręcz, że przebija ona pierwszą.

Jestem po prostu zachwycona tym, co przeczytałam, tym, jak Horowitz zainspirował się oryginałem i zgrabnie zgrał go z własną wizją rzeczywistości. Zachował to, co mogło dodać smaczku, czyli świat – bo zostajemy w znanym nam Londynie w odpowiednim czasie – oraz kilka postaci pojawiających się w Sherlocku Holmesie, a jednocześnie nie zaryzykował, pozostawiając sylwetkę słynnego detektywa gdzieś z boku, podsuwając nam jednak przebłyski jego geniuszu. Powieść mogą więc przeczytać zarówno wielbiciele tego klasyka (i im szczególnie ją polecam), jak i osoby, które mniej więcej kojarzą, o co w nim chodzi.

Najważniejsze jest jednak to, jak autor pokierował fabułą. Zastanawiałam się cały czas, jak zamierza połączyć różne rozpoczęte wątki, a kiedy dotarłam do zakończenia, szczęka mi opadła. Jak to się dzieje, że przeczytałam tyle kryminałów, a nadal tak łatwo mną manipulować? Bo właśnie to Anthony Horowitz uczynił: zadrwił sobie ze mnie, mamił od pierwszego, niezwykle zresztą intrygującego, do niemal ostatniego rozdziału, kluczył między słówkami. Ale mówię to z uśmiechem, bo dzięki temu taką radość sprawiła mi lektura. Jest to też na pewno zasługa języka, jakim operował. Książka jest może nie najdłuższa lecz przeczytałam ją i tak całkiem szybko. Nie ma się co dziwić. Czytelnikowi trudno jest poskromić ciekawość, bo chce jak najszybciej dowiedzieć się, co się zaraz wydarzy. Innym mocnym punktem Moriarty’ego są bohaterowie. Jak już wspomniałam, pojawiają się tutaj osoby, o których mogliśmy przeczytać w dziele Doyle’a, i to z różnych środowisk, co wyszło wcale nieźle, bo zostali dobrze opisani. Podobnie jak ci wymyśleni dopiero na potrzeby tej książki.

Chyba nie mam na co narzekać. Moriarty wyróżnia się wśród innych powieści detektywistycznych, a przynajmniej tych, które ostatnio przeczytałam, praktycznie wszystkimi elementami składowymi. Intryga, styl, bohaterowie i ukłon w stronę oryginału – wygląda na to, że właśnie tyle potrzeba do szczęścia.

1. Dom jedwabny | 2. Moriarty
48. „450 stron” — Patrycja Gryciuk | 450 stron rozczarowania

48. „450 stron” — Patrycja Gryciuk | 450 stron rozczarowania


Tytuł: 450 stron
Autor: Patrycja Gryciuk
Wydawnictwo: Czwarta Strona
Liczba stron: 416
Moja ocena: 3,5/10

W świecie w którym wszystko jest na sprzedaż, skrajne i drastyczne posunięcia marketingowe nie dziwią już nikogo. Ale czy ktokolwiek zdecydowałby się na zabójstwo, aby wypromować nową książkę? Wiktoria Moreau to królowa kryminału, która w przeddzień wyczekiwanej przez miliony czytelników premiery najnowszej książki, zostaje posądzona o zniesławienie. Zamiast cieszyć się ze spotkań z wielbicielami, uczestniczy w procesie sądowym i policyjnym śledztwie w sprawie serii morderstw popełnianych według fabuły powieści jednego z jej największych konkurentów.
(opis z LC)

Naprawdę starałam się polubić tę książkę. Problem w tym, że prawie nic w niej nie grało. Miał to być kryminał z wątkiem romansowym, ale w moim odczuciu ani to, ani to nie wyszło. Pomysł na intrygę był nawet ciekawy; dwoje pisarzy wydaje tytuł o podejrzanie podobnej fabule, w tle morderstwa… Tyle że to wszystko może sobie iść do lasu, jeśli nie wprowadzi się odpowiedniego napięcia, a tego tutaj nie uświadczyłam. Skupianie się przy scenie morderstwa na butach sprawcy zupełnie mnie nie przekonuje, podobnie jak szczątkowy humor w stylu „Wstawiłam laptopa do piekarnika, a później o tym zapomniałam, hihi”. Rozwiązanie intrygi też jakieś takie słabe i nijakie. Zawiodłam się więc na warstwie kryminalnej, ale nie tylko na niej.

Bo jakby tego było mało, cały wątek miłosny został – wybaczcie mój klatchiański – z rzyci wzięty. Autorka ekranizowanej powieści i aktor spotykają się nie wiadomo czemu na śniadanie w knajpie i bum, wybucha wielka miłość. Bo tak. Przez następne strony on zajmuje się kontemplowaniem wspaniałości Wiktorii, a ona powtarzaniem, jaki to chłopak nie jest młody i przystojny, a ona taka stara, a on taki młody, bardzo młody, i w ogóle co ludzie powiedzą… Już bez przesady, nie takie różnice wieku między partnerami świat widział. Potem myślałam, że, jak to zwykle bywa, w ich związku pojawią się jakieś większe problemy, ale nie. Było tylko lamentowanie głównej bohaterki. A skoro już o niej mówimy… Jakoś nie zapałałam do niej zbytnią sympatią. Oprócz tego, że stanęła niebezpiecznie blisko etykietki Mary Sue (bo oczywiście musiała mieć więcej niż jednego adoratora), czasami po prostu mnie denerwowała. Na przykład powiedziała raz o sobie, że „niszczy związki” (?). Jeśli chodzi o rozwód – no cóż, to się zdarza, i to wcale nie rzadko w naszych czasach, poza tym z opisu wynika, że nie było w tym jej winy. Owszem, miała chłopaków na jedną noc… ale czy nie twierdziła później, że odpowiada jej taki stan rzeczy? Zresztą, żadnego z bohaterów nie polubiłam. O ile Wiktoria miała jeszcze jakąś przeszłość, o tyle reszta postaci była słabo zarysowana. 

No dobra, nie będę aż tak krytyczna: jedna rzecz mi się spodobała. Chodzi o opisy dotyczące procesu pisania, stosunku czytelnika czy pisarza do magii słowa. To były niestety jedyne nie tylko strawne, ale i całkiem przyjemne dla mnie fragmenty. Szkoda, że pojawiły się w niewielkiej liczbie. Nie jest to może powieść bardzo zła, ale uważam ją za kompletną stratę czasu i raczej nie polecam, jeśli macie do wyboru inne lektury.
47. „Królowe przeklęte” — Cristina Morató | Życie pisze najlepsze historie

47. „Królowe przeklęte” — Cristina Morató | Życie pisze najlepsze historie


Tytuł: Królowe przeklęte
Tytuł oryginalny: Reinas malditas
Autor: Cristina Morató
Tłumaczenie: Marta Boberska
Wydawnictwo: Świat Książki
Liczba stron: 512
Moja ocena: 8,5/10

Gdy myślimy o królach i królowych, na myśl najczęściej przychodzą nam: piękne pałace, stroje i wystawne uczty, władza i przepych. Gdy byliśmy dziećmi, na pewno marzyliśmy o piastowaniu któregoś z tych urzędów. Zapominamy jednak lub wręcz w ogóle nie zdajemy sobie sprawy z tego, że wcale mogłoby nie czekać nas życie jak w bajce. Królowe przeklęte, opowiadające o losach europejskich królowych, dobitnie to potwierdzają. Fascynująca opowieść o życiu sześciu kobiet, które pozostawiły głęboki ślad w historii. Legendarne królowe: Krystyna Szwedzka, Maria Antonina, cesarzowa Sissi, Eugenia de Montijo, królowa Wiktoria i jej wnuczka Aleksandra Romanow pokazane od bardziej ludzkiej strony — tej, o której czasem milczy oficjalna historia.

Zawsze uciekałam od książek historycznych, zarówno tych opisujących prawdę, jak i fikcję literacką. Odpychały mnie stylem i nie czułam, żeby mnie wciągały — raczej nudziły. Jednak zaczęłam zauważać, że już nie tylko starożytność, ale i inne epoki mnie interesują. Chciałam pogłębić moją wiedzę. Ta zbiorowa biografia dziwnym trafem zainteresowała mnie na początku roku i ostatnio w końcu udało mi się ją zdobyć.

Bardzo się cieszę, że sięgnęłam po tę książkę. Trochę otworzyła mi oczy i odsłoniła karty historii, o których nigdy nie dowiedziałabym się w szkole. Sama się zdziwiłam, jak pochłaniająca jest lektura życiorysów królowych, a poznajemy je szczegółowo od urodzin aż do śmierci razem z osobami, które mocno zaznaczyły się w ich życiu. Okazuje się, że nie miały wcale łatwo. Pałace? Były jak klatki, zimne i nieprzyjazne, do tego pełne ludzi rzucających spojrzenia i chcących cię kontrolować. Stroje? Może i ładne, ale i niewygodne. Przyjęcia? O ile lepiej zamiast nich było mieć święty spokój… Nie da się tu ocenić kreacji bohaterów lecz Morató niezaprzeczalnie przedstawiła w książce osoby z krwi i kości; opisała je tak, że muszą wzbudzić emocje. Wygląda na to, że po prostu życie pisze najlepsze historie.

Odwołałam się do szkoły, odwołam się znowu. Na lekcjach często musimy przyswajać suche fakty. Dzięki publikacjom historycznym takim jak ta, możemy dogłębniej poznać przyczyny, genezy tych sytuacji. Co stało za jej/jego decyzjami? Gdy mamy taką wiedzę, nic już nie staje nam na przeszkodzie, by samemu móc wysnuwać wnioski i zastanawiać się, jaki mamy do tego stosunek. To jedna z zalet Królowych przeklętych. Kolejną jest to, że czyta się całkiem przyjemnie, trochę jak powieść. Co prawda daleko stąd do poziomu młodzieżówki, w końcu nie uświadczy się tu dialogów, no i jednak trochę zajmuje przebrnięcie przez całość; rzekłabym, że nie da się jej ugryźć „na raz”. Jednak myślałam, że będzie ciężej.

Wiem, że niektórzy wyłączą się już na samo słowo „historia”. Ja też do niedawna bym tak zrobiła, ale jeśli znajdą się jacyś pasjonaci albo chociaż ci, którzy dopiero chcą zacząć swoją przygodę z dawnymi dziejami, mogę im polecić dzieło Cristiny Morató. Jest solidną dawką wiedzy o sześciu niezwykłych żonach, matkach, córkach, a przede wszystkim kobietach, ale też sytuacji politycznej w dawnej Europie. Ja z pewnością jeszcze do niego wrócę.

Wywania:
– Czytam Opasłe Tomiska
– Mini maratony czytelnicze
Copyright © 2014 ⭐Strona pierwsza , Blogger