59. „Intruz”— Stephenie Meyer | Obcym wstęp wzbroniony

59. „Intruz”— Stephenie Meyer | Obcym wstęp wzbroniony


Tytuł: Intruz
Tytuł oryginalny: The Host
Autor: Stephenie Meyer
Tłumaczenie: Łukasz Witczak
Wydawnictwo: Dolnośląskie
Liczba stron: 568
Moja ocena: 0,5/10

Na Ziemię trafiają kosmici – gatunek zwany duszami. Szybko zaczynają kolonizować planetę, na której ciała ludzi służą im jako swego rodzaju skafandry i dzięki swojej przewadze liczebnej niemalże w całości opanowują Ziemię. Z ludzkości ostają się jedynie niedobitki. Jednakże jest pewna dusza, której żywiciel się postawił i który nie zamierza łatwo się poddać…

Czytając Intruza, nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że na kartach książki ścierają się dwa koncepty; pierwszy to wyobrażenie tego, jak miała wyglądać powieść według autorki, natomiast drugim jest kształt, jaki ostatecznie przybrała – różnica zaś wynika z kiepskiego warsztatu i nieumiejętności tworzenia spójnej historii. Bo to mogła być dobra książka. Pomysł mógłby się obronić, gdyby kompletnie nie zawiodła jego realizacja.

Jedną z ważniejszych wad Intruza jest to, że w czasie czytania z siłą tajfunu uderza w nas fala hipokryzji. Dusze od początku przedstawiane są nam jako istoty o nieskończonych pokładach miłości, spokoju i dobra. Są zawsze prawdomówne, uczciwe i brzydzą się przemocą. Niestety tekst w wielu miejscach pokazuje, że są to jedynie puste słowa, a dusze to ogromni hipokryci. Nie dość, że nie mają większego problemu z kłamaniem, trzeba przede wszystkim powiedzieć, że dusze prowadzą aktywną anihilację innych gatunków, bez wyrzutów sumienia przejmując ich planety, kradnąc ciała i życia… Obcy próbują się usprawiedliwiać, lecz ich argumenty wcale nie stawiają dusz w lepszym świetle, bo w dalszym ciągu, kolonizując Ziemię czy zresztą każdą inną planetę, są agresorami. Szczególnie gorzko w tym kontekście brzmią słowa wypowiadane przez Wagabundę w dalszej części książki, dotyczące powodu, dla którego zasiedlają inne planety. A właściwie braku sensownego powodu. Co więcej, przemoc nie budzi w nich takiego wstrętu, jak to wszem i wobec głoszą; kwestia zabijania poszczególnych osobników z różnych gatunków powraca parokrotnie i za każdym razem dusze działają z wyrachowaniem. Nie ma w tym momencie znaczenia, że nie traktują tego jak morderstwo – bo to nadal jest morderstwo.

Gdyby stworzenie z dusz hipokrytów-potworów było zamierzone, mogłoby to mieć wręcz pozytywny efekt i kreować interesującą perspektywę; obawiam się jednak, że tak nie jest. Nigdzie w powieści, oprócz specjalnego przypadku, o którym opowiem za chwilę, w rozumieniu dusz nie wyłania się wyraźna konkluzja, że postępują źle. Natomiast równocześnie z nachalnym wychwalaniem dusz, odnajduję tu równie nachalne demonizowanie ludzi – podkreślenie ich słabości, zezwierzęcenia i zdemoralizowania. Ludzie są tu pokazani jako istoty z natury agresywne, porywcze, o morderczych skłonnościach i w ogóle tak zupełnie odmienne od dusz, jak tylko się da. Żywiciele są obarczani za ewentualne niezbyt przykładne zachowania dusz. Ludziom oberwało się nawet za wygląd – są w końcu nijacy i trudno odróżnialni. Pomijając to, że Wagabunda i tak często wyolbrzymia, kolejna rzecz, która moim zdaniem nie została należycie uwydatniona, to to, że, owszem, ludzie bywają tam okrutni, ale przede wszystkim dlatego, że muszą bronić się przed inwazją obcych! Dochodzi nawet do tego, że sami przyznają się do własnej nieusprawiedliwionej brutalności.

Następną kwestię stanowi, jakże ważna w science-fiction, kreacja świata. Meyer niestety nie podołała zadaniu. Stworzony przez nią świat, a właściwie Wszechświat, jest pełen białych plam, niedopowiedzeń, nielogiczności i do tego świadczy o ograniczonej wyobraźni. Jak dokładnie działa, na czym polega od strony technicznej połączenie między Wagabundą a Melanie, tak naprawdę nigdy się nie dowiadujemy. Podobnie sprawa ma się z naszą wiedzą o społeczeństwie dusz. Jak, ściśle, przebiega kolonizacja? Jak utrzymują porządek bez wyszczególnionej władzy? Szkoda, że Meyer rzuca nam strzępki informacji na różne tematy, ale żadnego z nich porządnie nie rozwija. Absolutnie zabrakło również kreatywności w wymyśleniu obcych ras – mówię tu oczywiście o Delfinach podobnych do ważek, Niedźwiedziach rzeźbiących tęczowe miasta z lodu i kołyszących się Wodorostach.

Kolejnym ważnym problemem, jaki odnajduję w Intruzie, jest sposób, w jaki autorka pokazuje w nim zjawisko miłości. Niewiele momentów, paradoksalnie, poświęcono na opis stopniowego rozwoju relacji między osobami, mimo że ta powieść miała być przede wszystkim romansem. Zakochanie często następuje błyskawicznie, miłość po prostu albo jest, albo jej nie ma, jak wyraża się jedna z postaci. Wagabunda w jednej chwili przejmuje wszystkie uczucia Melanie i nie ma nad tym kontroli – ogromna sympatia do Jareda nie zostaje zachwiana nawet wtedy, gdy dusza ma wszelkie powody, by go znienawidzić.

I tak płynnie przejdę do oceny konstrukcji postaci. Ponownie jest to płaszczyzna, do której mam sporo zastrzeżeń. Bohaterowie są płascy, jednowymiarowi, niewiele wiemy o tych spoza głównego kręgu zainteresowania – do tego nie wzbudzają większej sympatii, więc ich losy pozostają czytelnikowi obojętne. Jedyną osobą, która zazwyczaj ma głowę na karku, jest Jeb, chociaż nawet jemu zdarzają się słabsze momenty. Kyle i Łowczyni to persony karykaturalnie złe, istniejące chyba tylko po to, żeby podtrzymywać wrażenie istnienia w tle jakiegoś zagrożenia. Jamie to istne kuriozum; mimo że ma czternaście lat, najczęściej zachowuje się, jakby był o połowę młodszy, a zresztą podobnie traktują go inni, co tylko potęguje odczucie jego zdziecinnienia.

Jared z kolei jest dla mnie interesującym przypadkiem, ponieważ głęboko mnie zastanawia, czy on faktycznie miał być postacią pozytywną. Psychopatyczne skłonności są u niego tak wyraźne, że po prostu ciężko w jakimkolwiek stopniu go tolerować, nie mówić już o lubieniu. Jego agresywna postawa utrzymuje się przez większość powieści – wręcz emanują od niego nienawiść i furia, które wyładowuje na otoczeniu. Przerażające jest to, że ten sposób postępowania jest w pewnym stopniu usprawiedliwiany. Wydaje się więc, że na tle Jareda Ian jest tym „lepszym” kandydatem na partnera, prawda? Nie do końca. Bohater ten również ma swoje za uszami, co staje się jasne bliżej końca lektury. Oprócz tego Melanie czasami zachowuje się cokolwiek nieadekwatnie do sytuacji. Z jednej strony to dziewczyna, która potrafi walczyć o swoje, co zdecydowanie stanowi cechę pozytywną, ale z drugiej zmienia się nie do poznania, gdy w pobliżu znajduje się Jared. Zupełnie nie widzi jego wad, o których wspomniałam wcześniej i nadal w duchu do niego wzdycha, co uważam za niepokojące.

Jeśli chodzi o Wagabundę, wielokrotnie spotykamy się z podkreśleniem jej wyjątkowości, w pewnym momencie zostaje nawet zasugerowane, że w swoim społeczeństwie traktuje się ją jako kogoś w rodzaju członka rodziny królewskiej. Przy tym nie wyróżnia się inteligencją (ale to już właściwie cecha wspólna wszystkich bohaterów), jest przewrażliwiona i chętnie przyjmuje cierpiętniczą postawę, uwypuklając swoje wyobcowanie. Chyba spokojnie można określić ją jako przykład Mary Sue. Ale należy tu zaznaczyć bardzo ważną kwestię: choć Meyer stara się przekonać czytelnika, że Wanda ostatecznie przechodzi na stronę ludzi i zmienia swój światopogląd, w istocie wcale do tego nie dochodzi. To znaczy, oczywiście, przywiązuje się w jakiś sposób do współmieszkańców jaskini i dochodzi do wniosku, że nie podoba jej się, że zabrano im świat, ale jeśli problem nie dotyczy jej bliskich… to problemu nie ma. Kolonizacja innych planet, zabieranie życia innym gatunkom – w dalszym ciągu: czemu nie.

Przez Intruza ciężko przebrnąć – to zasługa nie tyle dużej objętości, co nudno prowadzonej narracji. Autorka posługuje się mało plastycznym stylem i typowo dla siebie wprowadza wiele niepotrzebnych szczegółów. Utrudnia to wyczucie odpowiedniej atmosfery oraz zwyczajne wciągnięcie się w powieść, czekanie z wypiekami na twarzy na to, co stanie się na kolejnej stronie. Przy tym niektóre sceny są przedramatyzowane i przeładowane weltschmerzem. Dodajmy do tego dziury fabularne, brak polotu oraz niesatysfakcjonujące zakończenie, a w sumie wyjdzie nam całkiem zgrabne podsumowanie tej pierwszej napisanej z myślą o dorosłym czytelniku książce Meyer.

Czy w takim razie bym ją poleciła? Myślę, że odpowiedź nasuwa się sama. Ale niech ta lektura będzie przestrogą: w pisaniu nie warto iść na skróty, bo przypadkowo możemy nadłożyć sobie drogi.
58. „Włam się do mózgu” — Radek Kotarski | Koniec ze ślęczeniem nad podręcznikami

58. „Włam się do mózgu” — Radek Kotarski | Koniec ze ślęczeniem nad podręcznikami


Tytuł: Włam się do mózgu
Autor: Radek Kotarski
Wydawnictwo: Altenberg
Liczba stron: 285
Moja ocena: 8,5/10

Radka Kotarskiego na pewno kojarzycie z reklam banku Millenium. Ja wam mogę powiedzieć, jeśli jeszcze tego nie wiecie, że to przede wszystkim popularyzator nauki (jak zresztą siebie określa), działający z kanałem Polimaty na YouTube i cyklem Podróże z historią w TVP. Od razu też powiem, że jestem jego wielką fanką od niemal samego początku działalności Polimatów i wciąż chętnie oglądam nowe odcinki. Ponadto muszę dodać, że metody uczenia to temat, który pasjonuje mnie od dawna, więc kiedy tylko usłyszałam o pojawieniu się nowej książki Kotarskiego, nie miałam wątpliwości, że szybko będę musiała się z nią zapoznać.

Tak się składa, że na blogu recenzowałam już pierwszą książkę Radka (klik) oraz inną pozycję dotyczącą technikach uczenia się (klik), więc zrobię do nich niejako małe porównanie.

Pierwsze wrażenie jest zdecydowanie pozytywne – mówię tu o wydaniu książki. Prezentuje się o wiele lepiej niż Nic bardziej mylnego, z racji tego, że autor, wydając we własnym wydawnictwie, mógł się pokusić o naprawdę staranną oprawę. Zamiast cienkiej okładki mamy półtwardą, za którą przepadam; tekst jest ciekawie graficznie podzielony; strony w wielu miejscach ozdobiono zdjęciami; obecne są obrazki, wykresy, wytłuszczenia; wygląda to wszystko po prostu ładnie i estetycznie, aż chce się czytać.

Przechodząc jednak do meritum, czyli do samej treści, co możemy w tej publikacji znaleźć? Już we wprowadzeniu poruszone są ważkie sprawy: Kotarski odpowiada na pytania dotyczące motywacji do uczenia się oraz sensu poszukiwania metod efektywnej nauki. Do tego przedstawia dzisiejszy pogląd na to, jak należy zabierać się do przyswajania wiedzy (później również obnaża błędy tego rozumowania) i obecny system edukacji – nie tylko w Polsce. Następnie opowiada o szeregu konkretnych technik, które jego zdaniem warto włączyć do naszego życia. Na końcu znajduje się, nazwijmy to, rozbudowany komentarz do omawianych kwestii, wraz z dodatkowymi przydatnymi informacjami. Tak w skrócie prezentuje się Włam się do mózgu od środka.

Z mojego punktu widzenia jest to bardzo dobra i bardzo potrzebna książka. Przyznaję, że miałam pewne obawy, czy cała ta otoczka, jaka towarzyszyła tytułowi, nie jest wyłącznie chwytem marketingowym. Ale nigdy nie powinnam była wątpić w Radka. Napisał coś rzetelnego, przyjemnego i zdecydowanie wartego uwagi. Mamy tu kompendium wiedzy o różnych sposobach nauki, a każdy został opracowany w trochę inny, ciekawy sposób, do każdego otrzymujemy obszerne wyjaśnienie, przykłady, niewielki kontekst naukowy i podsumowanie. Rozbudowana bibliografia pokazuje, że nie ma tu miejsca na domysły i niesprawdzone informacje: wszystko poparte jest badaniami. Znaczenie ma to, że sam autor wypróbował opisane techniki. Mogłabym jedynie skrytykować metodę papugi, której sens okazał się rozmyty i do końca nie wiem, na czym ona polega. Zabrakło mi też jakiejś wypowiedzi dotyczącej tematu z neurobiologicznej perspektywy, tak jak w Jak się uczyć? Careya, ale zdaję sobie sprawę, że być może specjalnie ją pominięto, żeby nie odstraszać potencjalnych czytelników natłokiem naukowej terminologii. Natomiast zaznaczę, że tę pozycję świetnie się czyta – Kotarski łatwo operuje słowem, wplata swój charakterystyczny humor, gdzieniegdzie pojawiają się luźno powiązane ciekawostki. Pod tym względem to literatura popularnonaukowa w najlepszym wydaniu.

Najważniejsze jest chyba to, że wiedza wyniesiona z książki może realnie zmienić (na lepsze) stosowany sposób nauki, co zresztą z pewnością przełoży się na zadowolenie z efektów w życiu szkolnym, zawodowym i osobistym. Z moich własnych obserwacji wynika, że niewiele osób szuka, czy nawet potrafi znaleźć drogę do lepszego uczenia się, mimo że to jedna z najbardziej fundamentalnych umiejętności. A szkoda. Jeśli chodzi o mnie, Włam się do mózgu zaskoczyło mnie w niewielu momentach, bo jednak trochę orientuję się w temacie, ale i tak stanowiło świetny zbiór wszystkich istotnych wiadomości w jednym miejscu, więc wyobrażam sobie, ile dobrego może zrobić dla kompletnego laika. Dlatego warto je przeczytać.
Copyright © 2014 ⭐Strona pierwsza , Blogger